„Na Jowisza!” ma na pierwszy rzut oka formę słownika wyjaśniającego od A (jak „album fotograficzny”) do Ż (jak „żółty zeszyt”) przeróżne powiązania między prawdziwym życiem a literackim światem poznańskiej sagi.
Ale już sama konstrukcja haseł odbiega od encyklopedycznych standardów i podporządkowana jest charakterystycznemu dla całej Jeżycjady życzliwemu poczuciu humoru.
Mamy więc wśród haseł osobowych klasykę – „Stefanię Majewską”, ciut mniej klasycznego „Rudzika” i już zupełnie odbiegających od reguł konstruowania słownikowych haseł – „Tatę Kłamczuchy”, „Steve’a – masywnego blondyna” czy „Dziewczynkę ze szklanymi guziczkami”. Nie ma znaczenia, czy są to postaci literackie czy autentyczne, czy należą do rodziny Borejków, Musierowiczów czy wielkiej rodziny czytelniczej – wszyscy są równie prawdziwi i czują się w tej niezwykłej publikacji jak piniondz w umywalce – wpadają i pasują, choćby nie umieli pływać.
Podobnie jest z hasłami z innych dziedzin, które zresztą również wymykają się klasyfikacji, jak cała książka: „Błyskawica” niewiele ma wspólnego z fizyką czy meteorologią, „Zakładanie książek” to rozbudowana scenka rodzajowa, a „Pochwalone niech będą ptaki” to dużo więcej niż cytat. I nagle okazuje się, że słownikowa forma to jedynie dobry pretekst do snucia opowieści o tych niezwykłych tajemnych przejściach pomiędzy światem realnym a rzeczywistością literacką, o zwyczajnych niezwykłych zdarzeniach, ulubionych książkach, ludziach i miejscach.
Źródło: Egmont