Gdy dotarłam w centrum wydarzeń, na miejscu było już kilka zastępów straży pożarnej, ale z każdą minutą zjawiały się kolejne. Wozy strażackie, karetki pogotowia, radiowozy policyjne – cała ulica zamieniła się w centrum dowodzenia akcją ratunkową na ogromną skalę. Kłęby gęstego, czarnego dymu unosiły się nad blokiem, a w powietrzu czuć było gryzący zapach spalenizny.
Porażająca skala żywiołu
To, co przerażało najbardziej, to tempo, w jakim ogień pochłaniał budynek. Kiedy przyjechałam, płomienie trawiły dach nad jedną częścią bloku. Zaledwie kilka minut później z dwóch pozostałych części dachu, tworzącego kształt litery U, zaczął wydobywać się dym. Chwilę potem cały dach stał już w ogniu. Skala tego pożaru była porażająca. Płomienie sięgały kilku metrów w górę, po chwili ogień zaczął wdzierać się niżej, do mieszkań na czwartym piętrze i poddaszu budynku. Widziałam, jak z hukiem odpadają płonące fragmenty dachu, spadając niebezpiecznie blisko pracujących strażaków.
Przeczytaj także: Dramatyczny pożar w Ząbkach. 500 osób bez dachu nad głową. Gigantyczne straty
Dramat mieszkańców i heroiczna walka służb
Wokół miejsca tragedii natychmiast zgromadził się ogromny tłum. Część to byli po prostu gapie, przyciągnięci widokiem i syrenami. Inni to sąsiedzi i znajomi mieszkańców, którzy z niedowierzaniem patrzyli na rozgrywający się dramat. Obok mnie stała matka z małą dziewczynką. Dziecko płakało, mówiąc, że w tym bloku mieszka jej koleżanka z przedszkola. Mama uspokajała ją tłumacząc, że na pewno wszyscy zdążyli uciec.
Wśród tłumu można było dostrzec tych, dla których ten wieczór stał się końcem świata – ewakuowanych mieszkańców. Stali tak jak uciekli, w dresach, narzuconych na ramiona kocach. Niektórzy płakali, inni gorączkowo dzwonili do bliskich, by przekazać tę najprostszą, a zarazem najważniejszą informację: "żyję, ale nie mam gdzie wrócić". Byli też tacy, którzy stali w całkowitym milczeniu, wpatrzeni w ogień, w to jak płonie cały dobytek ich życia.
Zobacz także: Mieszkańcy dzień po pożarze w Ząbkach. To były minuty. "Zdążyłam zjechać windą"
Stracili dorobek życia
W pewnym momencie podeszła do mnie roztrzęsiona kobieta. "Przepraszam, może mi pani pomóc?" – zapytała drżącym głosem. To była pani Alicja, mieszkanka płonącego bloku. Opowiedziała mi, że chwilę po 19:00 do jej drzwi zapukali sąsiedzi, krzycząc, że się pali i trzeba uciekać. Zrobiła to, co kazali. Wybiegła tak, jak stała. Bez torebki, bez telefonu, bez dokumentów. Poprosiła mnie o pomoc w skontaktowaniu się z rodziną, ale w szoku nie była w stanie przypomnieć sobie żadnego numeru telefonu. Szukałyśmy inaczej. Była przerażona. "Mój kot tam został. Nie zdążyłam go zabrać" – wyszeptała, wspomniała też o pamiątkach rodzinnych, a w jej oczach pojawiły się łzy bezsilności. Martwiła się też o sąsiadów, wciąż dopytując, czy na pewno wszyscy zdołali się ewakuować.
Około 20:30 policja zaczęła odgradzać całą okolicę, tworząc coraz większą strefę bezpieczeństwa. Potrzebne było miejsce dla kolejnych wozów strażackich, które nie przestawały nadjeżdżać. Ostatecznie w akcji brało udział ponad 60 zastępów. Walka z żywiołem trwała wiele godzin, a gdy ogień został w końcu opanowany, strażacy rozpoczęli przeszukiwanie zgliszczy i badanie przyczyn tej potwornej tragedii.
Wyjechałam stamtąd późno w nocy, ale obraz płonącego bloku i przerażonej twarzy pani Alicji zostanie ze mną na zawsze. Tego wieczoru w Ząbkach setki ludzi w jednej chwili straciły dach nad głową, poczucie bezpieczeństwa i dorobek całego życia. Pozostała im tylko nadzieja i pomoc dobrych ludzi.